Istota Adwentu – czas aktywnego przygotowaniu serca na przyjście Pana

I

Blichtr konsumpcji a prawda Wcielenia

Żyjemy w epoce głębokiej komercjalizacji życia. Najbardziej jaskrawym przykładem tej rzeczywistości stał się okres poprzedzający Boże Narodzenie. Nikogo już dziś nie dziwią świąteczne dekoracje pojawiające się w sklepach jeszcze przed dniem Wszystkich Świętych. Obleśne halloweenowe rekwizyty oraz znicze mieszają się na półkach z czekoladowymi mikołajami, piernikami i bożonarodzeniowymi ozdobami, które – nawiasem mówiąc – mają coraz mniej wspólnego z autentyczną naturą celebrowanych świąt. Elementy religijne są systematycznie wypierane przez bałwany, renifery, krasnale, dziadki do orzechów i inne, bardziej „zimowe” niż świąteczne symbole. Oczekiwanie na Boże Narodzenie przekształca się w krzątaninę pośród kolorowych dekoracji, które rozświetlają szarość listopadowych i grudniowych dni, lecz niestety często zasłaniają swoim blaskiem nadchodzącą „światłość świata” (por. J 8,12). 

Sama świecka warstwa okresu przedświątecznego, choć kreowana przede wszystkim dla napędzania konsumpcji, nie musi być czymś złym – o ile zachowamy właściwą hierarchię wartości. Problem powstaje dopiero wtedy, gdy ulegamy blichtrowi konsumpcyjnej machiny i pozwalamy jej przesłonić prawdziwą przyczynę naszego świętowania. Tracimy wówczas cały duchowy fundament, bez którego przecież nie byłoby w ogóle Świąt Bożego Narodzenia. Nie mielibyśmy bowiem powodu do ich obchodzenia, gdyby Bóg w swojej nieskończonej miłości nie postanowił zstąpić na ziemię dla naszego zbawienia. Jak świadczy Ewangelia św. Jana: „A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy” (J 1,14). To właśnie ta niewypowiedziana tajemnica Wcielenia stanowi serce Bożego Narodzenia. Nie mogą być nim natomiast migoczące światełka i kolorowe ozdoby. 

W sytuacji, gdy okres poprzedzający Boże Narodzenie stał się czasem przygotowań do rodzinnych spotkań i kupowania prezentów, łatwo jest ulec temu nastrojowi i skupić się głównie na zewnętrznym, czysto materialnym wymiarze Świąt. Jest on oczywiście w pewien sposób ważny, ale jednak nie najważniejszy. Musimy bowiem pamiętać podstawową prawdę, którą wyraża znane powiedzenie, przypisywane św. Augustynowi: „gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, tam wszystko jest na swoim miejscu”. Jeśli to zdanie stanie się kompasem naszego życia, wówczas i świąteczne przygotowania, i rodzinne spotkania, i wymiana prezentów znajdą swoje właściwe miejsce – jako wyraz miłości do bliźniego, która wypływa z naszego umiłowania Boga. W przeciwnym razie ryzykujemy, że staniemy się podobni do mieszkańców betlejemskiego miasteczka – ludźmi skupionymi wyłącznie na własnych sprawach i zamykającymi drzwi przed szukającymi schronienia Maryją i Józefem. Czy naprawdę chcemy znaleźć się po tej stronie historii zbawienia czy raczej dołączyć do tych, którzy przywitali nowo narodzonego Jezusa w pasterskiej grocie?

Jak naprawdę wygląda nasze czekanie?

Często czekamy na różne rzeczy w naszym życiu – na autobus, na spotkanie, na koniec pracy, na urlop. Zastanówmy się przez chwilę, jak to czekanie zazwyczaj wygląda. Czy w jego trakcie nie marnujemy czasu na karmienie się niewłaściwymi treściami? Być może sięgamy automatycznie po telefon i bezmyślnie przewijamy kolejne posty, pochłaniając treści niepotrzebne lub szkodliwe. Media społecznościowe, celowo zaprojektowane tak, aby nas uzależniać, okradają nas z czasu – jednego z najcenniejszych darów od Boga. Pamiętajmy, że zostaniemy rozliczeni z tego, jak zarządzaliśmy tym darem tak samo, jak innymi, przekazanymi nam od Pana dobrami (por. Mt 25,14-30). 

Zastanówmy się więc uczciwie, czy ostatecznie to my mamy wpływ na to, jak wygląda nasze czekanie, a szerzej – nasze życie? Czy może ulegamy pewnym automatycznym reakcjom i bezmyślnym nawykom, które przejmujemy z otoczenia? Czy naprawdę chcemy wpuścić Pana Boga do naszego życia i każdego dnia na nowo aktywnie Go wybierać? Bo jeśli tak, to musimy przestać być biernymi konsumentami czasu i zacząć być jego świadomymi gospodarzami. Okres poprzedzający Święta Bożego Narodzenia może być dobrą okazją do zatrzymania się, zrobienia rachunku sumienia ze swojego życia i wdrożenia pewnych zmian. 

Jeśli jednak tak w codziennym życiu, jak i w Adwencie założymy sobie jedynie „radosne oczekiwanie”, to nie ma w tym podejściu bezpośrednio uwzględnienia pracy nad sobą i duchowego wzrostu. Pojawia się raczej postawa bierna, a wręcz pasywna. Przypomina to sytuację, w której przychodzi do nas sympatyczny przyjaciel i po prostu musimy jeszcze chwilę poczekać do umówionego dnia, żeby móc się cieszyć jego towarzystwem. To wszystko. Nic więcej. Czy jednak spotkanie z Bogiem można porównać do spotkania z kumplem na kawie? 

Dla osób wierzących doskonałą okazją do zatrzymania się na chwilę i oderwania od czysto ziemskich spraw może być Adwent. Kościół ofiarowuje nam ten pierwszy okres każdego roku liturgicznego jako kolejną szansę na jeszcze głębsze otwarcie się na działanie Boga w naszym życiu. Niestety, wpływ świeckiej rzeczywistości przenika także do sfery religijnej. Dlatego dla wielu katolików Adwent stał się po prostu „czasem radosnego oczekiwania”. Warto jednak zachować czujność wobec takiego, w istocie błędnego, postrzegania tego okresu liturgicznego. Czy faktycznie chodzi tylko o radosne czekanie? Czy może jednak o coś znacznie głębszego i wymagającego większego zaangażowania z naszej strony? 

Zanim odpowiemy sobie na te pytania, warto zatrzymać się na chwilę i uczciwie zapytać samego siebie – a może nawet porozmawiać o tym z Bogiem na modlitwie lub adoracji: na co ja tak naprawdę czekam? Czy czekam na dobro – a więc na Boga, czy może raczej na coś zupełnie innego – kolejną rozrywkę, przyjemność, spełnienie czysto ziemskich pragnień? To jest fundamentalne pytanie, które każdy z nas musi sobie zadać w głębi serca. Bo przecież czekać można na różne rzeczy. Można czekać na moment, gdy wreszcie będziemy mogli się odprężyć przy alkoholu w trakcie świątecznej imprezy. Można czekać na prezenty, na wolne dni, na pełne żołądki i beztroską zabawę. Czy będzie to jednak oczekiwanie na Boga – prawdziwego i głównego bohatera nadchodzących Świąt? 

Nasze codzienne czekanie często wygląda źle. Pełne jest bowiem rozproszenia i marnowania czasu. Tym bardziej musimy się zastanowić, jak ma wyglądać czekanie właściwe, aktywne i świadome. Zanim jednak przejdziemy do konkretów, musimy zrozumieć, na co faktycznie czekamy.

Dwie perspektywy przyjścia Pana

Przyjście Jezusa możemy rozpatrywać z dwóch fundamentalnych perspektyw. Pierwsza, która zapewne szybciej się zmaterializuje, to kolejna rocznica Jego narodzin. Obchodzimy ją w sposób symboliczny pod koniec grudnia każdego roku. Czekamy więc na spotkanie z Nim zarówno w szopkach, urządzanych jako ludowe wyobrażenie rzeczywistości Boskich narodzin w Betlejem, ale przede wszystkim – na zjednoczenie z Nim w Najświętszym Sakramencie. Prawdziwy i żywy Pan Jezus to przecież nie plastikowa figurka w żłobku, lecz Hostia, która podczas Mszy Świętej staje się Jego najprawdziwszym ciałem, oraz wino, które przemienia się w Jego krew. Boże Narodzenie jest więc w swojej istocie czasem, gdy Jezus może przyjść do naszego ciała i serca pod postacią białego opłatka, przyjmowanego podczas świątecznych celebracji eucharystycznych. Bez przyjęcia Komunii Świętej będzie ono niestety świętem niepełnym, a my jedynie biernymi świadkami, nie zaś czynnymi uczestnikami tego radosnego wydarzenia. 

Drugą perspektywą, w której możemy rozpatrywać przyjście Jezusa, jest Jego powrót na ziemię w dniu paruzji, na końcu czasów. Nie wiemy, kiedy to nastąpi, jednak musimy mieć świadomość, że każdy z nas spotka Go w chwili swojej śmierci. Ta zaś, prędzej czy później, nieuchronnie nadejdzie. 

Niezależnie od tego, z jakiej perspektywy w danym momencie patrzymy na przyjście Jezusa, powinniśmy zdać sobie sprawę z fundamentalnej prawdy: potrzebujemy się na ten moment odpowiednio przygotować. Tak jak nie możemy prawdziwie zjednoczyć się z Bogiem podczas Mszy Świętej Bożego Narodzenia, nie oczyszczając naszych serc i nie pozostając w łasce uświęcającej, tak też nie będziemy mogli spotkać się z Nim po śmierci, jeśli tej łaski w ostatnim momencie naszego życia nam zabraknie. 

Każdy z nas ma w swoim życiu pewne obszary, nad którymi może i powinien pracować. Nikt bowiem nie jest doskonały. Wszyscy jesteśmy grzesznikami potrzebującymi zbawienia. Właściwie przeżywany Adwent nie może więc być jedynie „czasem radosnego oczekiwania”, ale czasem aktywnego przygotowania na przyjście Pana – zarówno to, które nastąpi w święto Bożego Narodzenia, jak i powtórne przyjście na końcu czasów. Każdy z nas przez całe życie potrzebuje ciągłego nawracania się, zbliżania się do Boga i nieustannego wzrostu w swojej świętości. Adwent stanowi doskonałą okazję do tego. Musi być jednak właściwie rozumiany.

Aktywne przygotowanie i krzyż samozaparcia

Jeśli zakładamy jedynie „radosne oczekiwanie”, to nie ma w tym bezpośrednio uwzględnienia pracy nad sobą i duchowego wzrostu, ale raczej bierne czekanie. Ot, przychodzi fajny znajomy i po prostu musimy jeszcze chwilę poczekać – do nadejścia umówionego dnia, żeby móc się cieszyć wspólnym spotkaniem. Jeśli zaś spojrzymy na Adwent właściwie, a więc jako czas przygotowania nas na przyjście Pana, to wówczas dobrze wykorzystamy ten okres tak, aby nadchodzący Zbawiciel zastał nas w lepszej sytuacji duchowej niż obecna. Bezpieczniej, z punktu widzenia zbawienia naszej duszy, jest więc pracować nad sobą niż tylko biernie czekać na przyjście Jezusa. Oby bowiem nie zastało nas ono nieprzygotowanych, jak owe „panny nierozsądne” z ewangelicznej przypowieści (Mt 25,1-13). To zaś jest niestety ryzyko całkiem realne, ponieważ – jak ostrzega święty Paweł – „dzień Pański przyjdzie jak złodziej w nocy” (1 Tes 5,2). Warto się na chwilę zatrzymać przy tym obrazie złodzieja. Spotkanie z Bogiem może bowiem przyjść niespodziewanie. Zauważmy też jednak drugą prawdę, wypływającą z tych słów. Spotkanie z Bogiem, pod pewnym względem zakończy się ono podobnie jak spotkanie ze złodziejem. Zostaniemy pozbawieni wszystkiego, co gromadziliśmy tu na ziemi i na co pracowaliśmy przez całe życie. Pozostaną nam jedynie „skarby w niebie” (Mt 6,20), a więc to, co mamy dobrego w swoim sercu. Pozostanie tylko nasza miłość do Boga i bliźniego, wyrażona w konkretnych czynach. Wszystko inne jest marnością nad marnościami – jak głosi mądrość Księgi Koheleta (Koh 1,2). Złoto, posiadłości, prestiż, majątek czy popularność – wszystko to zostanie za progiem śmierci.  

Lepiej więc czekać aktywnie niż biernie i zachęcać do takiej aktywności innych, zamiast tkwić jedynie w usypiającej radości. Ona, owszem, może być autentyczna i szczera. Będzie jednak tym większa, im bardziej będziemy w stanie zbliżyć się do Boga tak, aby nie tylko biernie, choć może nawet radośnie, czekać tam, gdzie jesteśmy – lecz wyjść Mu naprzeciw. Prawdziwą radość można bowiem odnaleźć jedynie w Bogu, a niekończące się szczęście stanie się naszym udziałem tylko wtedy, gdy na spotkanie z Jezusem, zarówno w trakcie Świąt Bożego Narodzenia, jak i w chwili naszej śmierci będziemy dobrze przygotowani. W przeciwnym razie „radosne oczekiwanie” może się zakończyć dosyć smutno.  

Oczekując na pewne dobre rzeczy, powinniśmy też aktywnie przybliżać się do wyczekiwanego celu. On sam nie nastąpi z dnia na dzień. Nie spadnie nam z nieba jako gotowy prezent. Od samego czekania nie staniemy się lepsi czy mądrzejsi. Nie osiągniemy świętości przez siedzenie z założonymi rękami. Aby dokonać rzeczy wielkich, potrzeba dużo samozaparcia i determinacji. Musimy więc brać swój krzyż i nieść go codziennie. Pamiętajmy o wyraźnym wezwaniu Jezusa: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (por. Mt 16,24). Nie możemy więc czekać na Boga jak klient w sklepie, mając wobec Niego różne oczekiwania, lecz trzeba nam aktywnie pracować i wyjść Mu naprzeciw. To my musimy się ruszyć z naszego miejsca, a nie czekać, aż On przyjdzie do nas i to jeszcze na naszych własnych warunkach.

Przygotowanie domu na przyjęcie gościa

yjście gości, mogłoby się okazać, że zastaną nas w zaniedbanym, nieuporządkowanym mieszkaniu, bez jakiegokolwiek przygotowanego poczęstunku. 

Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że to wszystko nie jest ważne, ponieważ liczy się przede wszystkim obecność drugiego człowieka, wspólnie spędzony czas, a nie czystość mieszkania czy ilość potraw na stole. Zresztą kulturalny gość zapewne przemilczy bałagan w domu odwiedzanej osoby, nie czyniąc z tego faktu przedmiotu rozmowy. Ale taki sposób przyjmowania świadczy jednak o braku kultury osoby goszczącej, ponieważ dobrze wychowany człowiek będzie chciał oddać pewien szacunek gościowi. To nie jest kwestia bogactwa czy zastawionego stołu, ale po prostu zwykłej ludzkiej przyzwoitości i szacunku. Dobrze wychowany człowiek będzie chciał bowiem godnie, nawet jeśli skromnie, przyjąć przybysza. Jeżeli ktoś taki ma jakiś nieporządek, to go uporządkowuje, a nie radośnie czeka na gościa, otoczony bałaganem, przecierając na szybko kurz dopiero po jego przybyciu. Skoro zaś takie zachowanie jest właściwe w stosunku do odwiedzin drugiego człowieka, to czyż nie powinno być przeniesione także na przyjście samego Boga? Czy raczej można odnieść do nas słowa Jezusa, że „synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie niż synowie światłości” (Łk 16,8)? Wyciągajmy więc lekcje dla naszego życia duchowego także z ziemskiej rzeczywistości i bądźmy w stanie zaoferować Jezusowi godne przyjęcie.  

Staropolskie powiedzenie głosi: „gość w dom, Bóg w dom”. Jeśli więc tym gościem jest sam Bóg, to tym bardziej powinno to być dla nas bodźcem do właściwego przygotowania się. Lepiej radośnie przygotowywać się na Jego przyjście niż tylko biernie czekać z założonymi rękami. On zresztą i tak przyjdzie, niezależnie od tego, czy będziemy na Niego czekać, czy też nie. To jednak, jak będziemy czekać, może się okazać bardzo ważne dla naszych przyszłych losów.

Praktyczne kroki na drodze adwentowego przygotowania

Czas jest jednym z darów, jakie otrzymujemy od Boga. Pamiętajmy, że kiedyś zostaniemy rozliczeni z tego, jak nim zarządzaliśmy. Nie ma znaczenia, ile go dostaliśmy, ale co z nim zrobiliśmy. Możemy go wykorzystać do pomnażania dobra albo zakopać, jak zły sługa z przypowieści Jezusa o talentach (por. Mt 25, 14-30). Wówczas jednak istnieje ogromne ryzyko, że podzielimy jego los. Przykład takich świętych naszych czasów, jak Piotr Jerzy Frassati czy Karol Acutis pokazuje, że do świętości nie potrzeba długiego życia, ale dobre rozporządzanie tym, co dostaliśmy od Boga. 

Warto więc wykorzystać Adwent na zatrzymanie się w ciągłym biegu życia, na odłączenie aplikacji, które okradają nas z czasu, na poważne zastanowienie się nad swoim życiem. Warto przemyśleć uczciwie, co jest w nim dobre, a co złe i podjąć realną pracę nad sobą. Warto wziąć życie we własne ręce i poświęcić na to czas – na przykład ten odzyskany z bezmyślnego marnowania go na pozorny relaks przed ekranem telefonu. Warto spróbować żyć bardziej swoim życiem, niż cudzym – nawet jeśli tamto, wyidealizowane życie innych, wydaje się bardziej atrakcyjne i lepiej wykreowane. Miejmy świadomość, że najczęściej jest to tylko pusta fasada, zawierająca wyłącznie starannie wyselekcjonowane fragmenty rzeczywistości. 

Może warto spędzić trochę czasu na codziennym czytaniu Pisma Świętego – chociażby jednego fragmentu Ewangelii dziennej? Może warto sięgnąć po jakieś dobre książki religijne, które pomogą nam lepiej poznać naszą wiarę? Może warto włączyć jakiś wartościowy katolicki kanał w trakcie oczekiwania na autobus albo jazdy samochodem, zamiast kolejnej porcji świeckiej muzyki czy wiadomości? Może warto pójść na Roraty – te piękne msze adwentowe, podczas których razem z Maryją możemy przygotowywać się na przyjście Jej Syna? Może warto podjąć jakieś konkretne postanowienie na Adwent – rezygnację z jakiejś przyjemności, dodatkową modlitwę różańcową albo przeżycie rekolekcji, zakończonych spowiedzią? 

Takie aktywne czekanie i świadome wykorzystanie czasu mogą nam pomóc uzyskać większy wpływ na swoje życie, zarówno to doczesne, jak i wieczne. Oczywiście, człowiek może korzystać z Internetu, może obejrzeć sobie film czy serial, może odpocząć w sposób, jaki mu odpowiada. Wszystko musi mieć jednak swój czas i odpowiednie miejsce w hierarchii wartości, która jest świadomie kreowana przez każdego z nas, nie zaś narzucana nam przez algorytmy wielkich korporacji czy odruchy albo przyzwyczajenia. To my powinniśmy świadomie i aktywnie decydować, co zrobimy z każdą godziną życia, którą Bóg nam ofiarowuje.

Trudności jako część drogi do Boga

Aktywne przygotowanie i duchowa walka, o których mówiliśmy, nie oznaczają jednak, że wszystko będzie łatwe i przyjemne. Kroczenie ścieżką świętości nie oznacza oczywiście braku smutków w naszym życiu. Nie możemy bowiem mierzyć naszej bliskości z Bogiem poprzez obserwację naszych emocji i stanów duchowych. Miejmy na uwadze chociażby przykład sprawiedliwego Hioba, który pozostał blisko Boga, choć był niezwykle brutalnie doświadczany przez Szatana, niejako za Bożym dopustem (por. Hi 1,12). Podobnie Jezus w Ogrodzie Oliwnym był cały czas blisko swojego Ojca, choć przecież – jako człowiek – przepełniał Go wewnętrzny smutek i lęk przed nadchodzącą Męką (por. Mt 26,38). Tak więc zarówno „radosne oczekiwanie” nie gwarantuje bliskości z Bogiem, ale też smutek czy jakieś życiowe trudności nie oznaczają automatycznie oddalenia się od naszego Pana. Ważniejsze od emocji jest nasze realne przygotowanie duchowe i faktyczne zbliżenie się do Boga poprzez życie w łasce uświęcającej i ciągłą walkę z grzechem. 

Pamiętajmy też, że tak, jak sprzątanie domu niekoniecznie musi być czynnością przyjemną, tak i duchowe przygotowanie oraz walka z własnymi słabościami mogą wycisnąć niejedną kroplę potu na naszej skroni. Zawsze jednak w dłuższej perspektywie okaże się, że nawet tu, na ziemi, codzienne zwykłe życie będzie o wiele radośniejsze, jeśli przeżywać je będziemy w jedności z naszym Bogiem – a tym właśnie jest kroczenie drogą świętości i zjednoczenie z Nim w łasce uświęcającej. 

Kolejnym istotnym zadaniem na czas Adwentu powinno być uświadomienie sobie, że Bóg nie jest automatem, który przychodząc, robi to po to, aby nas zadowolić oraz spełnić każde nasze życzenie. Nie działa w taki sposób, że przelicza modlitwy i dobre uczynki na jakieś doczesne korzyści czy łaski, jakby był kantorem wymiany walut. Razem z Bogiem może przyjść do naszego życia jakiś dyskomfort. Mogą pojawić się życiowe trudności, które przecież nie muszą oznaczać odłączenia od Boga? Ba, czasem wybranie Go może wręcz nam przynieść nieprzyjemności, szczególnie w mocno zlaicyzowanym świecie, w którym religijność jest często powodem odrzucenia, wyśmiania, a nawet prześladowania. 

Modne są dziś w Kościele ruchy, które skupiają się z jednej strony na emocjach i uczuciowym przeżywaniu wiary, a z drugiej – na różnych fizycznych uzdrowieniach i doczesnych łaskach. Czy jednak jesteśmy świadomi, że pierwszym i najważniejszym celem naszego życia jest osiągnięcie wiecznego zbawienia i pełne zjednoczenie z Bogiem w Niebie, a nie pomyślność tu na ziemi? Zastanówmy się więc, jak będzie wyglądała nasza relacja z Bogiem, jeśli doświadczy nas On tutaj jakimiś trudnościami czy chorobami – doświadczeniami, które nie są miłe, ale mogą stać się okazją do duchowego wzrostu? Czy wówczas odejdziemy od Niego rozczarowani, że „nie spełnił naszych oczekiwań” czy wytrwamy w jedności z Nim do końca? Trudności mogą być tym ogniem, który będzie hartował stal naszej duszy, czyniąc ją mocniejszą i bardziej odporną. Mogą być sprawdzianem naszej wiary – czy kochamy Boga tylko za Jego dary, czy też kochamy Go samego. Skupienie się zaś na aspekcie doczesnym może nas upodobnić do starotestamentalnych Żydów albo protestantów, którzy utożsamiali Boże błogosławieństwo z powodzeniem w doczesności. Według takiego błędnego podejścia każdy nieszczęśliwy czy doświadczony przez życie człowiek to osoba zła, która „zasłużyła” sobie na swój los. To jednak nie jest prawdą, bowiem owe dwa porządki – ziemski i niebieski – nie są w taki sposób bezpośrednio ze sobą skorelowane, a szeroka droga – zgodnie ze słowami samego Jezusa – wcale nie musi prowadzić do zbawienia (por. Mt 7, 13-14).

Rzeczywistość duchowej bitwy Kościoła walczącego

Trudności, które mogą nas spotkać na drodze do Boga, nie zwalniają nas jednak z aktywnej walki duchowej. Wręcz przeciwnie, są jej integralną częścią. Niezależnie od naszego obecnego nastroju możemy być pewni tego, że Bóg czeka na nas. Każdego dnia, nie tylko w czasie Adwentu, oczekuje na wyjątkowe spotkanie z nami w ofierze Mszy Świętej czy adoracji Najświętszego Sakramentu. Czeka na nas także na końcu naszego życia. Na okres Adwentu Kościół daje nam dodatkową okazję w postaci mszy roratnich, podczas których z pomocą Maryi możemy czynić postęp na drodze do zjednoczenia się z Nim. Zarówno tego w trakcie Świąt Bożego Narodzenia, jak też niekończącego się spotkania, które może rozpocząć się w chwili naszej śmierci. Może, ale nie musi – i powinniśmy o tym pamiętać. 

Nikt bowiem niczego nam nie gwarantuje automatycznie, niezależnie od tego, jak bardzo dzisiejszy świat – a za nim niestety także część ludzi Kościoła – chciałby nas przekonać, że piekło jest i pozostanie puste. Bardziej, niż twierdzenia owych pozytywistów, miejmy jednak na uwadze słowa samego Zbawiciela, że „wielu jest powołanych, lecz mało wybranych” (Mt 22,14). Jezus nie pocieszał wszystkich wokół siebie, mówiąc im, że każdy bez wyjątku dostąpi zbawienia – niezależnie od tego, jak będzie żył. Ba, wręcz przeciwnie. Ostrzegał On bowiem wyraźnie: „Wchodźcie przez ciasną bramę! Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują!” (Mt 7,13-14). Te słowa nie pozostawiają miejsca na iluzje o łatwym i gwarantowanym zbawieniu dla wszystkich, nawet bez podjęcia przez nich aktywnego wysiłku. 

Jest więc naszym zadaniem ciągłe wzrastanie w wierze, nadziei i miłości oraz nieustanna walka ze słabościami i grzechem. Kościół ziemski, którego jesteśmy członkami, jest Kościołem walczącym – przede wszystkim z własnymi słabościami, pokusami i grzechami. Walka ta jest konieczna i nie może zostać zastąpiona biernością, nawet jeśli towarzyszyłaby jej pozorna radość czy optymizm. Najważniejszy jest bowiem oczekiwany przez nas moment bezpośredniego spotkania z Bogiem – tak w święto Bożego Narodzenia, jak i na końcu naszego życia. Oby był on prawdziwie radosną chwilą, a taki będzie jedynie wówczas, gdy nasza dusza odpowiednio się do tego przygotuje. To bowiem coś więcej niż odwiedziny kogoś z rodziny czy znajomej osoby. To odwiedziny nie tylko najlepszego Przyjaciela, ale także – a może przede wszystkim – naszego Boga i Pana, Stworzyciela i Zbawcy. Kogoś wyjątkowego i absolutnie nieporównywalnego z kimkolwiek innym. 

Oby zastał On nas gotowymi na to spotkanie. Obyśmy w swoim życiu nie ubrudzili się grzechem na tyle mocno, że w trakcie Sądu Jezus spojrzy na nas i powie nam to, co usłyszały panny nieroztropne: „Zaprawdę, powiadam wam, nie znam was” (por. Mt 25,12). Jakże straszliwe byłyby to słowa. Każdy dzień naszego życia to pewnego rodzaju Adwent – oczekiwanie na przyjście Pana. To najważniejsze spotkanie dla nas nastąpi w chwili śmierci. Życie jednak toczy się trochę swoim rytmem. Pochłaniają nas codzienne sprawy i obowiązki. Wykorzystajmy więc okres Adwentu jako kolejną, szczególną okazję, aby zbliżyć się do Boga, wyjść Mu na spotkanie i poczynić kolejny krok na własnej ścieżce do świętości.

Warunkowa obietnica niewysłowionej radości

Pan jest blisko. Chwila naszego z Nim spotkanie przybliża się wraz z każdym dniem – czy tego chcemy, czy nie. Bądźmy więc na ten moment przygotowani, a wówczas na pewno będzie on niezwykle radosną chwilą. Sam Bóg dał nam taką obietnicę przez usta świętego Pawła: „Ani oko nie widziało ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9). Mamy więc zapowiedź wielkiej, niewysłowionej radości – ale nie bezwarunkowej. Te ostatnie słowa są bowiem kluczowe: „tym, którzy Go miłują”. Bóg pragnie zbawienia wszystkich ludzi (por. 1 Tm 2,4), ale nie uczyni tego bez ich współdziałania ze swoją łaską. Nie zaciągnie nas na siłę do Nieba. Nie zbawi nas wbrew naszej woli. 

Korzystajmy więc z Adwentu, aby wraz z Maryją uczyć się ciągłego mówienia Panu Bogu „fiat mihi secundum verbum Tuum”, co znaczy: „niech mi się stanie według słowa Twego” (Łk 1,38). Bądźmy otwarci na działanie Bożej łaski w naszym życiu, zarówno w chwilach smutku – bo to też jest częścią naszej ziemskiej rzeczywistości – jak i w momentach radości. A wówczas prawdziwa i nieprzemijająca radość stanie się także i naszym udziałem. Nie będzie to uczucie powierzchowne, emocjonalne i zależne od okoliczności zewnętrznych. Będzie to radość głęboka, wypływająca z zjednoczenia z Bogiem. Takie uczucie przetrwa wszelkie burze tego świata i nigdy zniknie. 

Adwent zatem to nie czas biernego, choćby nawet radosnego, oczekiwania, ale czas aktywnego przygotowania serca na przyjęcie Pana. To czas walki z grzechem i wzrostu w świętości. To czas otwarcia się na działanie łaski. To czas, w którym możemy – jeśli tylko zechcemy – dokonać realnego postępu na drodze do Boga. Nie zmarnujmy tego. Nie dajmy się zwieść konsumpcyjnemu blichtrowi ani fałszywemu optymizmowi, które usypiają naszą czujność duchową. Przygotujmy swoje serca tak, jak gospodarz przygotowuje dom na przyjęcie najważniejszego gościa. A kiedy nadejdzie czas ów spotkania – czy to w Boże Narodzenie, czy w ostatnim dniu naszego życia – bądźmy gotowi, aby usłyszeć nie słowa odrzucenia, lecz radosne wezwanie: „Dobrze, sługo dobry i wierny! […] Wejdź do radości twego pana” (por. Mt 25,21).

O autorze

prawemysli.pl
przez prawemysli.pl