Cztery fundamentalne zagrożenia dla Polski u schyłku 2025 roku

C


O potrzebie rzetelnej diagnozy współczesności

W przestrzeni publicznej toczy się nieustanna debata na temat tego, który z problemów stanowi dziś największe zagrożenie dla naszej Ojczyzny. Głosy w tej dyskusji bywają niezwykle zróżnicowane. Część rozmówców wskazuje na problemy wyimaginowane bądź całkowicie fałszywe. Tkwią oni w głębokim błędzie poznawczym. Same fundamenty ich myślenia obierają niewłaściwe tory. To uniemożliwia im dojście do prawdy.

Inni natomiast błądzą w dobrej wierze. Mylą się szczerze, nie dostrzegając pełnego obrazu rzeczywistości. Taka percepcja wymaga bowiem nie tylko intelektualnej przenikliwości, ale i odwagi w konfrontacji z niewygodnymi faktami. Jeszcze inni – i ta grupa zasługuje na szczególną uwagę – potrafią trafnie zdiagnozować autentyczne zagrożenia. Nie zawsze jednak układają je we właściwej hierarchii ważności. Prowadzenie głębokiej, pozbawionej demagogii dyskusji na ten temat nie jest jedynie intelektualną przyjemnością, ale naszą narodową koniecznością.

Taka wymiana poglądów potrafi przebić bańki samozadowolenia, które mile łechczą próżność osób w nich zamkniętych. Ci ludzie żyją w przekonaniu o posiadaniu pełni wiedzy. Co więcej, autentyczny dialog może stopniowo prowadzić do krystalizacji prawdy. Musi być on prowadzony z szacunkiem dla rozumu rozmówcy, ale także z determinacją w obronie prawdy. Ta zaś, dotycząca stanu naszej Ojczyzny, wyłania się z okruchów rozsypanych w zawiesinie licznych dyskusji. Jak złoto wydobywa się z rudy poprzez długotrwały proces oczyszczania, tak i prawda wymaga cierpliwego przesiewania różnorodnych opinii. Trzeba oddzielać ziarna faktów od plew ideologicznych wizji.

Nie zamierzam tutaj bezpośrednio odnosić się do wszystkich diagnoz obecnych w przestrzeni publicznej. Jest to bowiem zadanie niemożliwe do wykonania w ramach jednego tekstu. Pragnę natomiast przedstawić moją własną analizę. Będzie ona oparta na obserwacji rzeczywistości oraz logicznym rozumowaniu. Nie roszczę sobie prawa do nieomylności. Taka postawa byłaby nie tylko intelektualnie nieuczciwa, ale także sprzeczna z katolicką cnotą pokory. Chcę po prostu zastosować konsekwentnie logiczne argumenty oraz odwołać się bezpośrednio do rozumu czytelnika. Chcę poddać zaprezentowane tu spostrzeżenia pod rozwagę każdego, kto pragnie zrozumieć istotę kryzysu, w którym tkwimy.

Problemy, które zamierzam omówić, są na tyle głębokie i trudne do usunięcia, iż ten tekst – jak się obawiam – pozostanie aktualny przez dłuższy czas. Wynikają one bowiem nie z doraźnych decyzji politycznych. Te można odwrócić jednym pociągnięciem pióra. Problemy owe wynikają natomiast z fundamentalnych przemian cywilizacyjnych, jakie dokonują się w narodzie polskim. Oczywiście, jako polski patriota pragnący prawdziwego dobra Ojczyzny, wolałbym, aby diagnoza, którą przedstawię, jak najszybciej się zdezaktualizowała. Chciałbym, aby problemy, o których piszę, zostały skutecznie rozwiązane. Czy jednak możemy racjonalnie oczekiwać takiego rozwoju wydarzeń?

Historia uczy nas czegoś ważnego. Narody rzadko odwracają swój bieg, kiedy już wkroczą na drogę upadku. Wyjątkiem są sytuacje, gdy doświadczą one wstrząsu na tyle silnego, aby przebudzić się z letargu. Czy my, Polacy XXI wieku, jesteśmy gotowi na takie przebudzenie? To jest pytanie, na które odpowiedź musi uczciwie odnaleźć każdy z nas w głębi własnego sumienia.


Demoralizacja narodu jako źródło wszystkich klęsk

Pierwszym i zarazem – moim zdaniem – najważniejszym problemem współczesnej Polski jest powszechna demoralizacja społeczeństwa. Nie używam tego słowa dla efektu retorycznego. Nie chcę szokować ani prowokować. Po prostu nazywam rzecz po imieniu, tak jak wymaga tego intelektualna uczciwość. Ta demoralizacja przybiera formy wszechogarniające. Przenika wszystkie warstwy społeczne bez względu na wykształcenie, status materialny czy miejsce zamieszkania.

Przejawia się ona przede wszystkim w masowym porzucaniu religii katolickiej. To ta religia, która przez wieki stanowiła duchowy fundament polskości i kształtowała naszą cywilizacyjną tożsamość. Pustoszeją kościoły, gaśnie żarliwość wiary, a miejsce adoracji Boga zajmuje kult ciała, przyjemności, wygody i ziemskich sukcesów.

Ale demoralizacja nie ogranicza się jedynie do sfery religijnej. Jej kolejnym wymiarem jest odrzucenie samej moralności. Moralność ta ma wprawdzie swoje oczywiste korzenie w nauczaniu katolickim, ale jednocześnie wykracza jednak nieco poza wąsko rozumianą praktykę religijną. Tworzy bowiem fundament społecznego ładu. Czy można zbudować trwałą wspólnotę narodową bez wspólnych zasad moralnych? Czy można ją zbudować bez zgody co do tego, co jest dobre, a co złe? Bez zgody co do tego, co godne podziwu, a co potępienia? Historia daje jednoznaczną odpowiedź: nie można.

Następuje na naszych oczach coraz głębszy rozkład życia społecznego. Objawia się on w rosnącej atomizacji jednostek. Ludzie przestają postrzegać siebie jako część większej całości. Przestają czuć się członkami wspólnoty, zobowiązanymi do wzajemnej solidarności. Każdy staje się samotną wyspą. Jest obojętny na los innych. Skupia się wyłącznie na realizacji własnych interesów oraz pragnień. Równolegle do atomizacji postępuje antagonizacja różnych grup. Jest to proces świadomie podsycany przez tych, którzy czerpią korzyści z narodowego i społecznego rozłamu.

Młodzi stają przeciwko starym, a kobiety przeciwko mężczyznom. Mieszkańcy miast stają przeciwko tym ze wsi, zaś pracownicy umysłowi przeciwko fizycznym. Wszędzie sieje się ziarno nienawiści i podejrzliwości. Rozbijane są więzy rodzinne, które od niepamiętnych czasów stanowiły fundament społeczeństwa. Zawdzięczamy im nie tylko biologiczną ciągłość narodu, ale przede wszystkim przekazywanie wartości, kultury i tożsamości. Rozpadają się także więzi międzyludzkie w szerszym sensie. Zaufanie między obywatelami spada do alarmującego poziomu. Gotowość do bezinteresownej pomocy staje się rzadkością godną podziwu. Na miejsce autentycznych relacji wchodzą powierzchowne kontakty. Są one budowane wokół chwilowego interesu bądź rozrywki. Z tej fundamentalnej demoralizacji, niczym z zatrutego źródła, które następnie zatruwa całą rzekę, wypływają niemal wszystkie pozostałe problemy.

W obliczu takiej zapaści moralnej jedynym ratunkiem dla nas jest katolicyzm. Twierdzę to z pełną odpowiedzialnością za te słowa. Ratunkiem jest katolicyzm zarówno w wymiarze osobistym, jak i narodowym. Nie znajdziemy schronienia w jakimś abstrakcyjnym humanizmie. Nie znajdziemy go w mgliście rozumianej “duchowości”. Nie znajdziemy go w synkretycznej mieszance rozmaitych filozofii i religii. Znajdziemy go jedynie w rzymskim katolicyzmie – z jego dogmatami, moralnością i nauczaniem.

Dlaczego? Otóż tylko autentyczna wiara katolicka może przywrócić człowiekowi właściwą hierarchię wartości. Może ukazać mu sens istnienia wykraczający poza doczesność. Może dać mu siłę do życia cnotliwego mimo otaczającego zła. Wielka Polska – taka, o której marzymy, taka, którą budowali nasi przodkowie – może być jedynie katolicka. Tymczasem w obecnej rzeczywistości stajemy się społeczeństwem coraz bardziej zlaicyzowanym. Jesteśmy oderwani od Kościoła i jego nauczania. Procesy sekularyzacyjne, które objęły Zachód w XX wieku, docierają teraz z pełną siłą do Polski. My zaś zdajemy się być bezbronni wobec tego najazdu.

Kto za nim stoi? Czy – jak twierdzą niektórzy – są to Żydzi, masoni, bogaci władcy świata albo inne wpływowe środowiska? De facto nie ma większego znaczenia, czy za tymi procesami stoją konkretne grupy etniczne, biznesowe lub ideologiczne. Najważniejsze są bowiem efekt oraz sposób jego przezwyciężenia. Wiemy, jakie są owoce demoralizacji. Widzimy je na własne oczy. Wiemy też, że ratunkiem jest nawrócenie narodu. Ratunkiem jest przylgnięcie każdego jego członka do Kościoła Świętego. Chrystus pozostawił go jako wehikuł zbawienia dla wszystkich ludzi.

Jeśli tak się stanie – jeśli polski naród odnajdzie na nowo swoją katolicką tożsamość – to wówczas wszelkie wrogie nam środowiska nieuchronnie przegrają. Ich istnienie jest faktem niepodważalnym niezależnie od ich dokładnej natury. Stosowane przez nich metody są nam dobrze znane. Obserwujemy je na co dzień. Posługują się oni kłamstwem zamiast prawdy. Używają propagandy zamiast argumentacji. Stosują deprawację zamiast wychowania. Dostrzegamy wyraźnie, że są zdeklarowanymi wrogami świętego Kościoła Katolickiego. Jest on dla nich przeszkodą w realizacji ich planów budowy nowego porządku światowego.

Tak więc – niejako “na złość” tym siłom – musimy postępować dokładnie odwrotnie do tego, co nam podsuwają. Musi to być akt świadomego buntu przeciwko ich manipulacjom oraz sugestiom, które sączą nam wszystkim przy wykorzystaniu swoich kanałów wpływu. Gdy promuje się relatywizm moralny, my musimy trwać przy obiektywnej prawdzie. Gdy sieje się hedonizm, my głosić powinniśmy umiarkowanie i powściągliwość. Gdy deprawuje się młodzież, my musimy ją wychowywać w duchu katolickich cnót. To jest jedyna droga i nie ma innej. Dzięki wybraniu jej możemy skutecznie stawić czoła tym, którzy pragną naszej zagłady. Nie chodzi im nawet tyle o zagładę narodu w sensie biologicznym. Mogą przecież potrzebować terytorium zamieszkanego przez jakichś ludzi dla swoich ekonomicznych celów. Im chodzi natomiast o zagładę wspólnoty duchowej, zdolnej do oporu i obrony własnej tożsamości oraz interesów.


Depopulacja, czyli biologiczny wymiar narodowej katastrofy

Drugim fundamentalnym problemem jest postępująca depopulacja narodu polskiego. Wynika ona w ogromnej mierze z omówionej właśnie demoralizacji. To znacznie poważniejsze zagrożenie niż jakakolwiek konkretna uchwała rządowa czy procedowana w Sejmie ustawa. Jest ono także poważniejsze niż skandaliczne wypowiedzi poszczególnych ministrów, które zapełniają nagłówki gazet i zajmują uwagę komentatorów. Ci, którzy koncentrują swoją krytykę wyłącznie na bieżącej polityce, tracą z oczu proces długofalowy. Jego skutki będą jednak odczuwalne przez kolejne dziesięciolecia. Będą odczuwalne nawet jeśli dziś uda się zmienić ekipę rządzącą.

Ta depopulacja bowiem – co warto wyraźnie podkreślić – nie jest spowodowana bezpośrednio działaniem aktualnego albo poprzednich rządów. Oczywiście polityka państwa może proces ten spowolnić lub przyspieszyć. Główni sprawcy działają jednak poza strukturami państwowymi. Są to podmioty trudne do wychwycenia. Operują niejako w szarej strefie.

Nie mam tu na myśli jedynie polskich lub zagranicznych NGO-sów. Wprawdzie odgrywają one swoją rolę w tej machinie depopulacyjnej. Kanałów oddziaływania jest jednak o wiele więcej. To także media masowe kształtujące opinie i postawy. To również przemysł kulturalny i filmowy, promujący określone wzorce życia. To celebryci wykorzystywani jako nośniki antynatalistycznej propagandy. To także mnóstwo subtelnych mechanizmów służących do wywierania na społeczeństwo dyskretnego, choć niezmiernie skutecznego wpływu. Te wszystkie narzędzia razem tworzą rozproszony system oddziaływania. Atakuje on nasze umysły z różnych stron jednocześnie. Często robi to w sposób tak subtelny, że przeciętny człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, iż jest manipulowany, a poglądy, które uważa za „własne”, są mu po prostu całymi latami podsuwane przez specjalistów od propagandy.

Z jednej strony inspiruje się więc wojnę płci. Utrudnia ona młodym ludziom łączenie się w trwałe związki małżeńskie. Te zaś nie tylko stanowią jedyne optymalne środowisko do poczęcia dzieci, co jest warunkiem koniecznym do przełamania problemu depopulacji. Trwałe związki małżeńskie stanowią także jedyne dobre środowisko do właściwego wychowania zrodzonego potomstwa. To natomiast determinuje przyszłość narodu. Młode kobiety są indoktrynowane ideologią feministyczną. Ona sugeruje im postrzeganie każdego mężczyzny jako potencjalnego oprawcę i wyzyskiwacza, a siebie – jako ofiary wielowiekowego ucisku, z którego wyzwolenie może im dać jedynie realizacja kolejnych lewicowych postulatów. Zamiast jednak piętnować męskie wady moralne, jak pijaństwo, nieodpowiedzialność czy zdrady, feministyczny mainstream walczy tu o „równouprawnienie”, a więc o przeniesienie tych przywar także na kobiety.

Młodzi mężczyźni z kolei zostają wychowani na zniewieściałe istoty. Są pozbawieni dawnych męskich cnót – odwagi, determinacji, gotowości do poświęcenia i odpowiedzialności. Dodatkowo, ukazując feministyczne absurdy oraz realne przykłady niesprawiedliwości, sączy się im antyrodzinną narrację. Według niej związek to ograniczenie ich wolności. Co ciekawe zresztą, dokładnie taki sam argument jest prezentowany kobietom. Czy może więc dziwić kogokolwiek, że tak ukształtowane jednostki mają problemy ze znalezieniem partnera życiowego? Czy może dziwić, że mają problemy ze stworzeniem harmonijnej rodziny?

Innym, równie istotnym aspektem antynatalistycznych działań jest nieustanne promowanie hedonizmu jako najwyższej wartości życiowej. Polega ono na upowszechnianiu przekonania, że sens istnienia sprowadza się do maksymalizacji przyjemności i minimalizacji wszelkiego dyskomfortu. Promuje się zdradę małżeńską jako coś fascynującego i ekscytującego, a nie jako złamanie najświętszych ślubowań. Propaguje się rozmaite zboczenia seksualne. Przedstawia się je jako normalne “alternatywne orientacje”, “tożsamości płciowe” czy „zachowania nienormatywne”. Robi się to tak, jakby natura nie była czymś obiektywnym, ale dowolnie definiowanym konstruktem społecznym. To wszystko wiąże się zupełnie bezpośrednio z omówionym wcześniej problemem demoralizacji. Jest bowiem zarówno jej przejawem, jak i konsekwencją.

Do tego dochodzi nieograniczony konsumpcjonizm. Stawia on przed młodymi ludźmi pragnienia praktycznie niemożliwe do spełnienia w rozsądnych ramach czasowych. Jak głosi ten nurt, zanim pojawi się dziecko, ludzie ci powinni posiąść rozliczne dobra materialne. Zalicza się do nich między innymi mieszkanie w mieście o stosunkowo wysokim standardzie, dobry samochód, designerskie meble czy najnowsze modele elektroniki użytkowej. Powinni oni także doświadczyć niezliczonych przeżyć: podróży po egzotycznych krajach, uczestnictwa w prestiżowych wydarzeniach kulturalnych czy konsumpcji dóbr luksusowych. Według owej logiki, dziecko może pojawić się dopiero wtedy, gdy wszystkie te warunki zostaną spełnione – a więc praktycznie nigdy, bo lista pragnień ciągle się wydłuża. Próg “wystarczającego dostatku” wciąż się przesuwa. Jest to po prostu pewne rozwinięcie zjawiska znanego jako „inflacja życia”. Podsyca się je przez liczne działania marketingowe. Bezdzietny konsument, skupiony na zdobywaniu kolejnych reklamowanych mu dóbr i usług jest o wiele bardziej wartościowy dla gospodarki i liczących się w niej podmiotów, niż żyjący w dużej mierze dla innych rodzic z wielodzietnej rodziny.

Dodatkowo, całe rzesze tak zwanych “parentingowych” guru przekonują młodych ludzi, iż dziecko stanowi niewyobrażalnie trudny i kosztowny projekt życiowy. Może być on realizowany albo w sposób absolutnie perfekcyjny – z przestrzeganiem setek zasad i zakupem tysięcy wyspecjalizowanych produktów – albo wcale. Rodzicielstwo nie jest tam przedstawiane jako naturalna funkcja wpisana w ludzką naturę. Nie jest przedstawiane jako źródło najgłębszej radości i spełnienia. Wręcz przeciwnie, prezentuje się je jako skomplikowane przedsięwzięcie, które wymaga specjalistycznej wiedzy, ogromnych nakładów finansowych i poświęcenia wszelkich osobistych ambicji.

Czy można się dziwić, że stąd już prosta droga prowadzi do popularnej dziś perspektywy, zgodnie z którą znacznie prościej, taniej i wygodniej jest po prostu posiadać “psiecko”, zastępujące ludziom dziecko? Pies, stosunkowo łatwo przywiązujący się do właściciela i wymagający od niego większej uwagi i zainteresowania, wygrywa pod tym względem z kotem, których jednak również ogromne ilości dają Polakom namiastkę uczucia rodzicielskiego. Dają ją bez odpowiedzialności, wieloletnich wyrzeczeń czy konieczności prawdziwego dorastania do roli ojca lub matki. Problemów, które składają się na kryzys demograficzny, jest oczywiście o wiele więcej niż te, które wymieniam. Można by im poświęcić osobne obszerne opracowanie. Należą one zarówno do kategorii kulturowych, jak i gospodarczych. Ale – i to chcę wyraźnie podkreślić – przede wszystkim, w zdecydowanie większej części, zaliczają się one do pierwszej z tych grup.

Skupianie się wyłącznie lub choćby głównie na aspektach gospodarczych kryzysu demograficznego fałszuje prawdziwe przyczyny problemu. Tym samym nigdy nie skończy się jego skutecznym rozwiązaniem. Możemy przeznaczać miliardy złotych na programy rodzinne. Możemy wprowadzać kolejne ulgi podatkowe i zasiłki. Ale jeśli nie zmieni się kultura, to żadne pieniądze nie sprawią, że ludzie zaczną chcieć mieć dzieci. Jeśli młodzi ludzie będą nadal wychowywani w duchu hedonizmu i konsumpcjonizmu, jeśli będą nadal bombardowani propagandą antynatalistyczną – to nie pomoże nawet największa pomoc materialna. Bez poprawy demograficznej zaś po prostu znikniemy jako naród z mapy świata i z kart historii, tym razem definitywnie i nieodwołalnie.

Jak już jednak zaznaczyłem, problem depopulacji częściowo łączy się z poprzednim. Jest on złączony z demoralizacją, gdyż stanowi jej naturalną konsekwencję. W tej sytuacji to właśnie w duchowym odnowieniu narodu trzeba szukać pierwszego, fundamentalnego kroku, którego poczynienie pomoże nam uporać się z kryzysem demograficznym. Kiedy zaś kulturowe problemy zostaną przynajmniej częściowo rozwiązane, sytuacja się zmieni. Gdy ludzie będą autentycznie, a nie tylko deklaratywnie i powierzchownie, pragnęli posiadać dzieci i zakładać trwałe rodziny – wówczas dopiero poprawa w kwestiach gospodarczych stanie się dla nich faktycznym, realnym wsparciem. Ułatwi jedynie realizację noszonego już pragnienia.

Dzisiaj natomiast nawet najbardziej hojne działania gospodarcze nie przyniosą trwałych rezultatów demograficznych, nawet gdyby były okupione ogromnym kosztem dla budżetu państwa i podatników. Będą one jedynie pewną socjalistyczną redystrybucją dóbr i transferem środków od jednych grup społecznych do innych. Takie działanie może oczywiście przynieść doraźną ulgę materialną. Nie zmieni jednak fundamentalnych postaw społecznych wobec życia, rodziny i rodzicielstwa.


Wymiana kulturowa jako podstępna destrukcja narodowej tożsamości

Z problemem depopulacji biologicznej nierozerwalnie łączy się kolejne, trzecie fundamentalne zagrożenie. Uznaję je za jedno z najpoważniejszych. Jest nim postępująca wymiana kulturowa polskiego narodu. Pragnę od razu wyjaśnić, że nie mam tutaj na myśli tylko i wyłącznie jednego procesu. Nie chodzi mi tylko o zamianę Polaka-patrioty, tkwiącego w swojej narodowej tradycji, na nową wersję homo sovieticusa, tyle że zorientowanego tym razem na komisarzy z Brukseli, zamiast tych z Moskwy. Ta podmiana, choć istotna i godna oddzielnej analizy, trwa nieprzerwanie od roku 1945 i nie jest procesem nowym. Przynosi ona niestety swoje zgubne efekty. Wzmaga pierwszy z wymienionych przeze mnie problemów, czyli społeczną demoralizację.

Jeśli w świecie idei rzeczywiście istnieje fundamentalny podział na dobro i zło – w co, jako katolicy, wierzymy – jeśli w realiach politycznych oraz w dziejach każdego narodu można wyraźnie odróżnić patriotów od zdrajców, to trudno się dziwić, że naród polski jest głęboko podzielony wedle różnorodnych kryteriów: ideologicznych, politycznych czy światopoglądowych. Co ciekawe i warte podkreślenia, najbardziej fakt tego podziału krytykują właśnie ci, którzy widzą jedność narodową wyłącznie jako siłowe narzucenie innym swojej woli. Widzą ją jako kapitulację przeciwników wobec ich programu. Pod słowem “pojednanie” rozumieją w istocie podporządkowanie. Zgodnie z ideologią jednego z głównych guru neomarksistów, głoszącą, że nie może być tolerancji dla wrogów tolerancji, dążą oni faktycznie do wprowadzenia rządów miękkiego autorytaryzmu, choć paradoksalnie i obłudnie sami lubią nazywać siebie obrońcami demokracji.

Dla konserwatysty podział nie musi oznaczać automatycznie czegoś złego. Jest to bowiem nieusuwalna część natury naszego świata. Podział na dobro i zło pozwala każdemu człowiekowi dokonać świadomego wyboru moralnego w wolności, którą obdarzył go Bóg. Podobnie, istnienie zdrajców w narodzie daje patriotom szansę do twardego, nieugiętego stania w obronie swoich ideałów. Stal hartuje się przecież dopiero w ogniu, a nie w chłodzie. Diamenty powstają pod ogromnym ciśnieniem, nie zaś w warunkach wygody. Historia pokazuje nam tę prawidłowość niezliczoną ilość razy. Trudne czasy rodzą ludzi silnych, zahartowanych i zdolnych do poświęcenia. Łatwe, spokojne okresy wytwarzają zaś jednostki słabe, zniewieściałe i niezdolne do walki.

Istnienie zdrajców może być zatem wykorzystane przez prawdziwych patriotów jako wyzwanie dla nich samych oraz okazja do wzrostu moralnego i politycznego. Niestety, poza obecnością w Polsce ludzi, którzy są raczej jedynie polskimi obywatelami w sensie formalno-prawnym, od pewnego czasu mamy do czynienia z jeszcze groźniejszym zjawiskiem. Jest nim fizyczne zastępowanie naszego narodu przez przedstawicieli obcych nacji. Z jednej strony postępuje nieubłaganie ukrainizacja Polski. Znacząco nasiliła się ona od momentu wybuchu pełnoskalowej wojny na Ukrainie w lutym 2022 roku. Była jednak prowadzona dyskretnie i metodycznie już znacznie wcześniej.

Ta wymiana ludnościowa jest tym groźniejsza i podstępniejsza, że przybywający do nas ludzie ze wschodu na pierwszy rzut oka wyglądają niemal tak samo jak my. No, może nie licząc niektórych Ukrainek, których sylwetki odznaczają się przesadnie napompowanymi pewnymi częściami ciała. Ukrainizacja jest zjawiskiem groźnym o tyle, że prawdziwe podobieństwo między ludźmi nie przejawia się jedynie w fizjonomii. Nie chodzi o kolor skóry czy rysy twarzy. Chodzi także, i to w znacznie większej mierze, o ich kulturę, system wartości oraz sposób myślenia o świecie, rodzinie, państwie, religii.

Mamy tu niestety do czynienia z pewnym rodzajem zupełnie fałszywego pozytywizmu. Przejawia się on w założeniu, że wszyscy ludzie są zarówno podobni, jak i dobrzy oraz że dzielą ich głównie różnice wizualne. Przybywająca do nas ze wschodu kultura jest zupełnie inna od naszej. Jej przedstawiciele są reprezentantami całkowicie odmiennej cywilizacji – w ujęciu genialnego profesora Feliksa Konecznego i jego teorii. Cywilizacja bizantyńska, z której wyrosła Rosja i którą silnie naznaczona jest także Ukraina, różni się od naszej – łacińskiej, nie tylko w jakichś drobiazgach, ale przede wszystkim – w fundamentalnych kwestiach. Możemy do nich zaliczyć na przykład rozumienie godności osoby ludzkiej, wolności, prawa czy relacji między władzą a obywatelami.

Z drugiej strony mamy dzisiaj do czynienia z coraz bardziej nasilającym się “ciemnieniem” polskich ulic. Pojawia się na nich więcej osób znacznie się odróżniających pod względem rasowym od rdzennych mieszkańców Polski. Choć ich wygląd pozwala nam znacznie łatwiej dostrzec ich niż Ukraińców, co mogłoby sugerować, że jest to zagrożenie bardziej oczywiste, to jednak wcale nie oznacza, że ci przybysze są mniej groźni dla naszej tożsamości narodowej.

Przeciwnie – niosą oni bowiem ze sobą kulturę jeszcze bardziej odmienną od naszej, niż przybysze ze wschodu. Dodatkowo, co istotne, wyznają religię wrogo nam nastawioną. Islam jest bowiem wyznaniem, które – podobnie jak judaizm rabiniczny – powstało w historycznej i teologicznej kontrze do chrześcijaństwa. Powstało jako jego odrzucenie i alternatywa. Ludzie ci, mahometanie, od wieków stosują zarówno brutalną, bezpośrednią siłę militarną oraz kolonizację – hidżrę, jak i wyrafinowany podstęp – takiję. Robią to, aby realizować swoje podboje terytorialne i religijne. Historia ekspansji islamu od VII wieku po dzień dzisiejszy dowodzi tego w sposób wystarczający.

Czy możemy racjonalnie przypuszczać, że ich natura się zmieniła? Że teraz, nagle, po czternastu stuleciach agresywnej ekspansji, stali się pokojowymi migrantami pragnącymi jedynie spokojnego życia? Czy możemy naiwnie zakładać, że dominujący na Zachodzie liberalizm jest w stanie „nawrócić” ich do porzucenia swojej religii oraz ukształtowanych przez wieki zwyczajów? Historia nie zna takich nagłych przemian charakteru całych cywilizacji. Tak więc jeśli zostanie dokonana podmiana mieszkańców Polski – z etnicznych Polaków na bezkształtną wielokulturową masę, pozbawioną świadomości narodowej, korzeni i tradycji oraz polskiej tożsamości – to czym wówczas stanie się nasza Ojczyzna? Co będzie realnie oznaczał na mapie świata napis “Polska”? Jaką treścią zostanie napełnione to słowo, które dla naszych przodków znaczyło tak wiele, za które byli oni gotowi oddać życie? Na pewno nie będzie ono już oznaczało Ojczyzny Polaków w klasycznym, tradycyjnym rozumieniu tego słowa.

Nawet jeśli ci przybysze – zarówno ze wschodu, jak i z innych stron – otrzymają polskie obywatelstwo, nawet jeśli będą posiadali polskie paszporty i dowody osobiste, to czy staną się przez to prawdziwymi Polakami, rozkochanymi w polskości? Odpowiedź brzmi: nie, nie staną się. Dlaczego? Cóż, Polska to nie tylko konkretne terytorium geograficzne. Nie tylko państwo w sensie formalno-prawnym, rozumiane jako struktura administracyjna i system instytucji. Polska to także, a może przede wszystkim, pewien duchowy zestaw wartości. Polskość musi być rozumiana we właściwy sposób, a więc jako szczególny sposób postrzegania świata, przywiązanie do określonych ideałów oraz kontynuacja pewnej tradycji.

Posiadanie tej polskości w sercu, gotowość do życia zgodnie z nią, do jej obrony i przekazywania następnym pokoleniom – właśnie to czyni z człowieka Polaka, a nie sam fakt posiadania dokumentów wydanych przez polską administrację. Polska istniała nawet wtedy, gdy państwa polskiego nie było na mapie Europy przez 123 lata zaborów. Istniała, bo żyła w sercach Polaków, którzy byli jej prawdziwymi nosicielami. Zachowali oni język, wiarę, kulturę, pamięć o przeszłości i nadzieję na przyszłość. Stąd wypływała siła i swoista nieśmiertelność Polski jako podmiotu historycznego. Jej żywotność nie zależała bezpośrednio od geopolityki ani od światowego układu sił. Polska odradzała się z popiołów, bo żyła w sercach. Żyła tam nawet wówczas, gdy nie mogła zaistnieć jako państwo.

Dziś natomiast Polska umiera nie dlatego, że jest słaba na arenie międzynarodowej, choć faktycznie jest słaba, co stanowi osobny problem. Umiera przede wszystkim dlatego, że znika stopniowo z serc swoich własnych mieszkańców. Coraz mniej ludzi czuje w sobie tę polskość. Coraz więcej jest natomiast obojętnych na los Ojczyzny. Serca Polaków możemy porównać do korzeni potężnego drzewa. Przechowują one życiodajne soki, które następnie są tłoczone do naziemnej części rośliny – a więc państwa. Umożliwiają mu życie, wzrost i owocowanie.

Nawet jeśli owo drzewo zostanie ucięte toporem czy piłą – co zresztą miało już miejsce wielokrotnie w naszej dramatycznej historii – może się ono odrodzić z owych głęboko tkwiących korzeni, o ile tylko pozostaną one żywe i zdrowe. Gdy jednak korzenie zostaną zatrute jadem, a ich struktura zostanie zniszczona, to choć naziemna część drzewa może jeszcze istnieć przez pewien czas, jej koniec stanie się nieuchronny. Pozornie wygląda wciąż normalnie, ale powoli próchnieje od środka. W pewnym momencie, niczym stary, wydrążony dąb, który z daleka może wciąż sprawiać imponujące wrażenie, stanie się tylko martwym szkieletem samej siebie. Będzie wyłącznie konturem przypominającym tylko swym obrysem dawne czasy świetności. Drzewo takie, całkowicie pozbawione życiodajnych sił wewnętrznych będzie jedynie biernie i bezradnie czekać na nadejście swojego definitywnego końca. Czy chcemy, aby taki los spotkał Polskę? Czy godzimy się na to, aby przyszłe pokolenia żyły w miejscu, które będzie nazywało się Polską tylko z nazwy, ale nie będzie już nią w swojej istocie?


Pętla zaciskająca się na szyi narodowej niepodległości

Czwartym z najważniejszych problemów współczesnej Polski jest moim zdaniem postępująca, coraz głębsza utrata przez nasze państwo suwerenności. Odpowiada ona za pogłębienie wcześniej omówionych kwestii. Choć wielu woli tę prawdę przemilczać, trzeba ją jednak wypowiedzieć wprost. Otóż, de facto od roku 1945 nie posiadamy suwerenności. Co prawda teoretycznie i formalnie nasze państwo powróciło wówczas na mapę Europy i świata, jednak było i jest ono podporządkowane siłom zewnętrznym. Oczywiście, także i wcześniej, przynajmniej w latach straszliwej wojny światowej, suwerenność Polski również nie istniała. Działo się tak choćby z tego prostego powodu, że polski rząd był goszczony przez obce państwa i tym samym pozostawał całkowicie od nich uzależniony. Nie dysponował własnym terytorium. Nie miał armii działającej w ramach pełnej niezależności ani zasobów materialnych.

Francuzi, którzy również zostali militarnie pokonani przez III Rzeszę niemiecką w kampanii 1940 roku, zachowali jednak swoje rozległe kolonie zamorskie. W nich mogli przechować ziarno prawdziwej państwowości, czyli struktury administracyjne oraz siły zbrojne. To ziarno w odpowiednim momencie, gdy nadeszła sprzyjająca koniunktura międzynarodowa, zakiełkowało. Pozwoliło Francji formalnie stać się jednym ze zwycięskich państw drugiej wojny światowej, a także członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ z prawem weta. Polski rząd emigracyjny nie miał się natomiast dokąd schronić. Nie miał miejsca, w którym mógłby, zachowując niezależność, oczekiwać na lepsze czasy. Nie mógł przygotowywać się do odzyskania niepodległości. Skończył więc de facto na politycznej smyczy innych mocarstw. Jego wpływy stopniowo malały wraz z rozwojem wydarzeń wojennych.

W roku 1945 wcale nie odzyskaliśmy niepodległości w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Dla bardziej świadomych, lepiej znających historię patriotów nie jest to teza szczególnie kontrowersyjna. Jest raczej oczywistym faktem. Natomiast o wiele bardziej burzliwą reakcję, większy opór poznawczy i emocjonalny, wzbudza stwierdzenie, że niepodległości nie odzyskaliśmy także w roku 1989. Panuje bowiem powszechne przekonanie o odzyskaniu wolności i suwerenności w efekcie obrad “okrągłego stołu” i transformacji ustrojowej.

Spójrzmy jednak prawdzie w oczy. Ci wszyscy ludzie, którzy aktywnie zniewalali nas społecznie, politycznie i gospodarczo jeszcze zaledwie kilka lat wcześniej, kilka lat później w ogóle nie odpowiedzieli za swoje łajdackie czyny. Nie ponieśli żadnej odpowiedzialności karnej ani nawet moralnej. Zachowali ogromną część swoich wpływów społecznych i politycznych sprzed tak zwanej “transformacji”. Jeśli aż do 2021 roku, czyli już w trzeciej dekadzie XXI wieku, prezesem jednej z izb Sądu Najwyższego Rzeczypospolitej Polskiej był sędzia, który swoją karierę budował w czasach komunistycznych, jako funkcjonariusz systemu totalitarnego, to o jakiej realnej zmianie ustrojowej możemy tutaj w ogóle mówić? Jeśli kilka lat później marszałkiem Sejmu zostaje koniunkturalny postkomunista, to jak ktokolwiek może wspominać o odrzuceniu dziedzictwa PRL-u, o wybraniu nowej, lepszej drogi?

Ludzie moralnie zbrukani zdradą narodową i aktywną kolaboracją z sowieckim najeźdźcą zachowali swoje wpływy w najważniejszych obszarach życia społecznego, a więc w polityce partyjnej, w służbach specjalnych, w wymiarze sprawiedliwości, w mediach kształtujących opinię publiczną, w kulturze oraz w nauce. Żadni zdrajcy, w tym nawet tak kluczowi, jak Wojciech Jaruzelski czy Czesław Kiszczak, nie zostali w ponoć wolnej Polsce skazani na jakąkolwiek karę. Ba, śmiejąc się wszystkim patriotom w twarz, zgłaszali sądom niemożność stawienia się na przesłuchanie. W tym samym czasie byli widziani na przykład na spacerze z psem. Czego jednak można oczekiwać od środowiska sędziowskiego, które zupełnie suchą stopą przeszło przez proces całkowicie pozornej „transformacji”? Podobnie, jak i w innych najważniejszych grupach społecznych, następowała tam co najwyżej jedynie stopniowa kooptacja pewnej części osób spoza grona członków dawnego systemu.

Jeśli zaś nie było prawdziwej, głębokiej zmiany w żadnym z tych kluczowych środowisk, to jak możemy w sposób racjonalny zakładać coś nierealistycznego? Jak możemy zakładać, że ludzie moralnie skundleni, którzy przez dziesiątki lat zginali swoje kolana przed rosyjskim panem, nagle się zmienili? Że ci, którzy zdradą i posłuszeństwem kupowali sobie wygodne życie, nagle po wielu latach tkwienia w swojej klęczącej postawie byli w stanie powstać i zacząć dumnie, odważnie bronić polskiego interesu narodowego? To jest psychologicznie i moralnie niemożliwe. Charakter człowieka tak łatwo się bowiem nie zmienia. Szczególnie gdy nie następuje autentyczna przemiana duchowa oraz prawdziwa pokuta.

Oni po prostu, w przeważającej większości, wykonali sprawny obrót o sto osiemdziesiąt stopni, pozostając jednak nadal w klęczącej pozycji i wciąż będąc sługami obcych interesów. Różnica była tylko taka, że komisarzy sowieckich z Moskwy zastąpili komisarze europejscy z Brukseli. Czerwony sztandar został zamieniony na niebieską flagę z żółtymi gwiazdkami. Przyjaźń z bratnim narodem rosyjskim, tak eksploatowana propagandowo w czasach PRL-u, została zastąpiona innymi dogmatami ideologicznymi, tym razem ukierunkowanymi na nowych politycznych patronów, czyli kolejne centrum władzy. Ostatecznym argumentem przemawiającym jakoby za słusznością tej orientacji politycznej stały się unijne dotacje. Głosiciele tej swoistej zapłaty za posłuszeństwo zapomnieli o fundamentalnym fakcie, iż wierny sługa winien przecież z samej natury rzeczy dostać wynagrodzenie za gorliwe wykonywanie poleceń swojego pana. Nie jest to niczyją łaską, lecz po prostu zapłatą za wiernopoddańczą służbę oraz poświęcenie swoich własnych interesów.

Czyż bowiem sam fakt otrzymywania znacznych kwot pieniężnych za swoje usługi powoduje automatycznie, że stają się one korzystne także dla ich wykonawcy i że służą jego prawdziwemu długofalowemu interesowi? Przecież łatwym do wyobrażenia, wręcz codziennym zjawiskiem jest taka sytuacja, gdy ktoś dla pieniędzy albo innej doraźnej korzyści materialnej postępuje w sposób całkowicie dla siebie niekorzystny, przynajmniej w dłuższej perspektywie czasowej. Oczywistym przykładem takiego destrukcyjnego zachowania jest zdobywająca dzisiaj coraz większą popularność prostytucja, choć obecnie jest ona powszechna głównie w zwirtualizowanej formie tzw. “platform dla dorosłych”. Aktywność ta pozwala krótkoterminowo osiągnąć czasem bardzo znaczne korzyści materialne. Dzieje się to jednak często kosztem całkowitego zniszczenia własnej psychiki, zaburzenia zdolności do tworzenia autentycznych relacji międzyludzkich i zrujnowania dalszego życia. Czy możemy racjonalnie twierdzić, że polska polityka po 1989 roku nie przypomina takiej właśnie sytuacji, w której w zamian za doraźne korzyści sprzedajemy swoją niepodległość, a wraz z nią – swoją przyszłość? Nikt bowiem nie będzie nam większym przyjacielem, niż my sami. Nikt nie zadba o nasz interes bardziej, niż my – Polacy. W polityce oraz dyplomacji nie ma bowiem przyjaciół, są tylko interesy – jak można sparafrazować powiedzenie Winstona Churchilla.

Wracając zaś do analizy polskiej polityki zagranicznej i wewnętrznej, możemy wyraźnie zauważyć, że z biegiem minionych dziesięcioleci znacznie skomplikowała się nasza sytuacja wewnętrzna pod względem orientacji i mnogości różnych środowisk. Pojawiło się bowiem wiele zwalczających się wzajemnie stronnictw politycznych i medialnych: proniemieckie, prorosyjskie, proamerykańskie, proukrainskie, prożydowskie, i być może jeszcze jakieś inne, mniej wyraźnie zarysowane.

Natomiast ogromnym, wręcz fundamentalnym brakiem w naszej scenie politycznej jest wciąż nieobecność naprawdę liczącego się i wpływowego środowiska autentycznie propolskiego. Takiego – przynajmniej w moim głębokim przekonaniu – które będzie konsekwentnie trzymać równy, zdrowy dystans tak względem Rosji, jak i Niemiec, jako dwóch odwiecznych, historycznie potwierdzonych, śmiertelnych polskich wrogów. Oczywiście sami nie możemy wchodzić aktywnie na wojenną ścieżkę przeciwko żadnemu z nich. Wspaniale byłoby pokonać obydwa te śmiertelne zagrożenia dla naszej niepodległości i rozgromić je raz na zawsze. Jeśli jednak nie udało się to naszym przodkom kiedyś, w znacznie lepszych dla Polski czasach, to tym bardziej nie może się to udać dzisiaj, w obecnej konstelacji sił. Trzeba nam więc bezwzględnie stosować trzeźwy realizm polityczny, trzymający nas jak najdalej od aktywnego, prowadzonego z naszej inicjatywy, wchodzenia na drogę zbrojnego konfliktu z obydwoma tymi państwami.

Z drugiej jednak strony, musimy pamiętać starą jak świat prawdę, iż do tańca potrzeba dwojga. Tak więc stan pokoju lub wojny nie zależy wyłącznie od naszej woli ani naszych intencji. Znając zaś dobrze klasyczne stwierdzenie będące parafrazą zdania z dzieła rzymskiego historyka i teoretyka wojskowości Wegecjusza, że jeśli chcesz pokoju, musisz przygotowywać się do wojny (si vis pacem, para bellum), należy podejmować takie konkretne kroki wojskowe, dyplomatyczne i gospodarcze, aby ewentualny konflikt wypowiedziany nam przez drugą stronę przetrwać z jak najlepszym możliwym dla nas wynikiem oraz minimalizując własne straty.

Postulowane przeze mnie propolskie środowisko polityczne może i powinno oczywiście wchodzić także w konstruktywne relacje ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Jednak absolutnie nie może widzieć w tym państwie jedynej alternatywy, jedynego możliwego sojusznika, uzależniając od niego całkowicie polską politykę zagraniczną. Dywersyfikacja źródeł wsparcia i kierunków współpracy jest korzystna nie tylko na wolnym rynku gospodarczym, gdzie pozwala skutecznie negocjować cenę i warunki poprzez granie różnymi dostawcami. Jest ona korzystna także, a może przede wszystkim, w polityce międzynarodowej. Warto więc stopniowo otwierać się choćby na Chiny jako poważnego partnera gospodarczego i politycznego, nie zapominając jednak ani na moment o tym fundamentalnym fakcie, że panuje tam totalitarny i niezmiernie zbrodniczy reżim. Reżim ten jest w dodatku całkowicie bezbożny oraz aktywnie pragnący podporządkować swoje ogromne społeczeństwo głębokiej, wręcz totalnej kontroli państwowej przy użyciu najnowocześniejszych zdobyczy techniki cyfrowej.

Warto też systematycznie otwierać polską dyplomację i polskich przedsiębiorców na intensywną współpracę gospodarczą i kulturalną z innymi państwami. Takimi, które nie są jeszcze całkowicie uzależnione od głównych ośrodków globalnej władzy, a więc na przykład z krajami Ameryki Południowej oraz Afryki. Nie zrobimy tego jednak skutecznie, wysyłając tam jako reprezentanta Polski premiera ubranego w niechlujny, niedbały strój. Premiera, który swojego kardynalnego braku elementarnych umiejętności politycznych i dyplomatycznych nie potrafi, choćby w minimalnym stopniu, zrekompensować przynajmniej reprezentacyjnym, odpowiadającym randze urzędu ubiorem. A przecież forma zewnętrzna, choć nie najważniejsza, również ma znaczenie w dyplomacji i stosunkach międzynarodowych.

Warto w polskiej polityce inspirować się pierwszym koronowanym władcą Polski, szczególnie w roku, gdy świętujemy okrągłą, tysięczną rocznicę koronacji Bolesława Chrobrego. Król ten przez sporą część swojego panowania toczył wojnę z królem, a potem cesarzem niemieckim Henrykiem II. Nie przeszkodziło mu to jednak poprosić go o pomoc w wyprawie na Ruś przy okazji zawarcia z nim pokoju w Budziszynie, kończącego długie polsko – niemieckie zmagania. Dodatkowo, na mocy tego porozumienia Bolesław zatrzymał pod swoim panowaniem tereny Milska, Łużyc i Moraw. W efekcie wyprawy kijowskiej polski władca osadził na tamtejszym tronie swojego zięcia Świętopełka, pokonując wojska Jarosława Mądrego, który wcześniej obalił protegowanego Bolesława, a potem sprzymierzył się z Henrykiem przeciwko Polsce. Gdy jednak Świętopełk został ponownie obalony, Bolesław porozumiał się z Jarosławem i podpisał z nim pakt o nieagresji. Polski władca grał bowiem w swoją własną grę, nie dogmatyzując swojej polityki i nie skazując się wyłącznie na jeden jej kierunek. Choć przecież nie był władcą idealnym i także popełniał błędy, to jednak rządził w sposób elastyczny i wykorzystywał różne okazje. Można tu wspomnieć także anegdotę, iż Bolesław przekupił przewodników wojsk cesarskich, którzy prowadzili je przez uciążliwe tereny, takie jak bagna i puszcze, dodatkowo opóźniając ich marsz. Polskie działania wojenne, prowadzone głównie metodą partyzancką w obliczu przewagi liczebnej wroga, ostatecznie zakończyły się interwencją niemieckich wojowników, którzy wymogli na swoich dowódcach prośbę o zakończenie kampanii. Choć dla Polski pokój zawarty w Poznaniu oznaczał pewne straty terytorialne, to jednak wojsko Bolesława nie zostało rozbite w walnej bitwie, a jego władza nad rdzennym obszarem jego księstwa nie została zachwiana. Pokój ten stał się zaś dobrym punktem wyjścia do dalszych kampanii wojennych.

Wracając zaś z tych chwalebnych czasów do naszej epoki, możemy zauważyć, że Unia Europejska coraz szybciej i wyraźniej zmienia się w organizm państwowy. Możemy go nazwać Związkiem Socjalistycznych Republik Europejskich. Jest on żywcem wyjęty z utopijnej wizji włoskiego komunisty Altiero Spinellego. autora tzw. manifestu z Ventotene. Jego imię oraz nazwisko są wypisane ogromnymi literami nad wejściem do budynku Parlamentu Europejskiego w Brukseli. Związek ten systematycznie rozszerza swoje władztwo nad Polską. Ogranicza naszą suwerenność w coraz to nowych dziedzinach. Do tego dochodzą także macki innych międzynarodowych, globalistycznych gremiów i organizacji, takich jak na przykład Organizacja Narodów Zjednoczonych czy Światowa Organizacja Zdrowia. Dążą one do przejęcia kompetencji tradycyjnie należących do suwerennych państw narodowych.

Wszystko to razem powoduje, że pętla na szyi polskiej niepodległości zaciska się coraz mocniej. Coraz gwałtowniej. Za kilka lub kilkanaście lat możemy się obudzić w sytuacji, gdy formalnie będziemy jeszcze nazywani Polską, ale realnie staniemy się jedynie prowincją europejskiego superpaństwa, pozbawioną jakiejkolwiek możliwości samodzielnego decydowania o własnym losie. Czy na to pozwolimy? Musimy jednak spojrzeć na ten problem realnie. Czyż bowiem w ogóle jesteśmy w stanie zapobiec takiemu losowi, mając niezwykle słabe elity polityczne?


Droga do osobistego i narodowego zmartwychwstania

U schyłku roku 2025 mamy więc przed sobą, jak starałem się wykazać, cztery główne, wręcz fundamentalne problemy współczesnej Polski. Demoralizacja narodu jest bezpośrednią przyczyną zapaści demograficznej. Zdemoralizowane społeczeństwo nie chce i nie potrafi tworzyć trwałych rodzin. Nie potrafi też wychowywać dzieci w duchu cnót i odpowiedzialności. Ta sama demoralizacja jest ponadto źródłem naszej niezdolności do stworzenia silnego, zdeterminowanego środowiska politycznego, a więc takiego, które na swój sztandar wciągnęłoby przede wszystkim polski interes, stawiając go zdecydowanie ponad dobrem innych nacji i wpływowych grup międzynarodowych.

Do tych trzech problemów – demoralizacji, depopulacji i braku autentycznie propolskiego środowiska politycznego – dochodzi jeszcze czwarte, ściśle z nimi związane zagrożenie. Jest nim podmiana ludności naszej Ojczyzny. Ta wymiana biologiczna i kulturowa jest związana bezpośrednio z kryzysem demograficznym, ale także przez niego ułatwiana. Te cztery kwestie wymagają pilnego rozwiązania, jeśli Polska ma przetrwać jako naród, a nie co najwyżej jako nic nieznacząca nazwa geograficzna na mapie.

Skuteczne rozwiązanie tych problemów, choć oczywiście można proponować pewne konkretne kierunki działań, pewne reformy instytucjonalne i prawne, jest jednak w praktyce zadaniem ogromnie trudnym. Być może przekracza ono możliwości pojedynczego pokolenia. Wymaga bowiem fundamentalnej przemiany mentalności całego społeczeństwa, odbudowy systemu wartości oraz przywrócenia autorytetu prawdy moralnej. To wszystko są zaś procesy długotrwałe. Nie dokonają się one z dnia na dzień na skutek jednej decyzji rządowej czy pojedynczej reformy prawnej.

Tym bardziej warto stale wracać myślą i czynem do pierwszego, fundamentalnego elementu tej całej układanki. Jest nim duchowa odnowa narodu oraz walka z demoralizacją poprzez powrót do wiary katolickiej. Z czysto ludzkiego, racjonalnego punktu widzenia mamy naprawdę bardzo nikłe, żeby nie powiedzieć znikome, szanse powodzenia naszego przedsięwzięcia. Jako katolicy wierzymy jednak głęboko, i ta wiara daje nam siłę oraz nadzieję, że z naszą ziemską, doczesną rzeczywistością, którą widzimy i w której żyjemy, przenika się nieustannie inna rzeczywistość. – transcendentna, nadprzyrodzona, wieczna.

Wierzymy, że jest ponad tym wszystkim, ponad historią i polityką, ekonomią i demografią, Ktoś wszechmocny. Dla Niego nie istnieją żadne ograniczenia. Żadne, poza jednym – Jego własnym słowem, którego dotrzymuje z absolutną wiernością. Słowem obietnicy, jaką dał swojemu stworzeniu u zarania dziejów. Obietnicy wolności, która jest fundamentalnym darem Boga dla człowieka. Tak więc nie może On niczego dokonać wbrew naszej woli, wbrew naszemu wolnemu wyborowi. Musiałby wówczas sprzeniewierzyć się samemu sobie i złamać daną obietnicę. To zaś jest niemożliwe dla Boga – samej Prawdy.

My jednak – i w tym tkwi nasza nadzieja – z Jego łaską, pomocą i wsparciem możemy dokonać rzeczy zupełnie niemożliwych z czysto ludzkiej, naturalnej perspektywy. Możemy osiągnąć to, co wydaje się nieosiągalne. Możemy zwyciężyć tam, gdzie z ludzkiego punktu widzenia można jedynie przegrać.

Nawet rzecz tak niemożliwą z perspektywy współczesnej polityki i socjologii, jak stworzenie wielkiej Polski katolickiej, możemy osiągnąć. Polski prawdziwie wielkiej, nie tylko powierzchnią czy liczbą mieszkańców, ale także duchem. Silnej tak gospodarczo i militarnie, jak i przede wszystkim duchowo, moralnie i kulturowo. To potężne drzewo, Polskę, które dzisiaj powoli obumiera, tracąc swoje życiodajne soki, z Bożą pomocą i z łaską płynącą od Chrystusa, jesteśmy w stanie wskrzesić do nowego, pełnego życia. Ono może się odrodzić podobnie jak martwe zimą drzewo wraca do życia wraz z nadejściem wiosny.

Tak, jak Chrystus Pan pokonał zło moralne i duchowe oraz ostatecznie zwyciężył samą śmierć, zmartwychwstając trzeciego dnia, tak też my, idąc wiernie Jego śladami, naśladując Go w naszym życiu, pod mądrym i macierzyńskim przewodnictwem Najświętszej Maryi Panny, naszej niebiańskiej Królowej, możemy dokonać czegoś wielkiego. Oprócz osiągnięcia naszej osobistej świętości, do której wszyscy bez wyjątku jesteśmy powołani przez Boga, możemy także dokonać duchowego zmartwychwstania naszej umiłowanej Ojczyzny. Potrzebujemy jednak powierzyć naszą wolną wolę Bogu.

Tę fundamentalną zmianę mentalności i wszelkie, wynikające z niej konkretne działania, trzeba zaś zacząć zawsze od samego siebie – od pracy nad własnym charakterem, wadami i słabościami. Następnie należy rozszerzyć to oddziaływanie na swoich najbliższych – rodzinę, przyjaciół – i dalej, na całe swoje otoczenie społeczne, zawodowe, sąsiedzkie. Polska bowiem to w istocie suma wszystkich żyjących Polaków, ich indywidualnych słabości i cnót, win i zasług, grzechów i heroicznych czynów. Tak więc każdy pojedynczy nawrócony człowiek, każdy grzesznik, który powraca do Boga, każdy Polak świadomie czyniący kolejny krok na trudnej drodze prowadzącej do własnej świętości, to realny i konkretny zysk także dla całej Polski jako wspólnoty narodowej.

Oby więc – i taką modlitwę zanosić powinniśmy codziennie – udało się nam samym lub przynajmniej kolejnym, przychodzącym po nas pokoleniom, ocalić to bezcenne, święte dziedzictwo, któremu na imię Polska. Przede wszystkim dziedzictwo duchowe, kulturowe, cywilizacyjne, a w konsekwencji i naturalnym następstwie tego – także państwo polskie jako polityczną formę organizacji tego dziedzictwa. Tak nam dopomóż Bóg!

O autorze

prawemysli.pl
przez prawemysli.pl